sobota, 1 sierpnia 2015

ONKO: MISZ-MASZ

1. ODREALNIENIE
Staję przed lustrem w bieliźnie i przyglądam się sobie. Ręce - takie same jak były przedtem. Obracam nimi powoli. Wyglądają identycznie jak przed miesiącem. Nogi też wyglądają jak moje. I brzuch. Nic a nic po nim nie widać. Że właśnie tam, pod moją dłonią położoną na środku pod pępkiem zalągł się.
Patrzę na to ciało. Wiem, że jest moje. Ale jednocześnie jakby nie moje. Nie to, że obce. Nie odbieram go jako obcego, raczej jako jakieś takie obok mnie. Kiedy pomyślę o ruszaniu palcami - poruszają się, pomyślę o zgięciu kolana - zgina się. Myśl to taki sznureczek od kukiełki, powoduje ruch ciała. Czuję się jakbym stała obok niego i pociągała za te sznureczki. Ale wiem, że to moje ciało. Innego nie mam. Mam tylko takie ciało z rakiem.
Świat też zrobił się dziwnie obok mnie. Pływałam rowerkiem wodnym z Przyjaciółką i rozmawiałyśmy o różnościach. Siedziałam  z przodu i pedałowałam raz bardziej zawzięcie, raz mniej a raz wcale mocząc leniwie stopy w wodzie. Czułam mięśnie, ja byłam napędem, ja oglądałam widoczki, ja chodziłam po małej wyspie, ja rozmawiałam. A jednak ja tylko oglądałam film. Siedziałam gdzieś z tylu tego wodnego wehikułu i patrzyłam, jak ja z przodu wykonuję te czynności, jak ja z przodu zabawnie konwersuję z załogami mijających nas łajb. Niby to się działo, a wcale się nie działo. 
Rzeczywistość przerobiła mi się na film.
Realny jest ból. On tak samoistnie nie oddziela się od ciała. Staram się nie zażerać pigułami przeciwbólowymi jak rodzynkami, więc realność bólu jest dla mnie cholernie realna. Mam się przygotować na większą.

2. TO NIE TAK MIAŁO BYĆ
 Przecież to miał być taki lekki, miły blog z dużą szczyptą autoironii o stopniowym uwalnianiu się od systemu. SAM jak samowystarczalność, samostanowienie, samoobsługa, samodzielność. Może jeszcze trochę jak samarytanizm, samowola, samica i samochwała ;-). Ot taka mieszanka ;-)
A robi się z tego najbardziej samotność. Bo z tym popierdoleństwem to zawsze jesteś SAM. Więc nazwa jak najbardziej nadal adekwatna i aktualna.
Znam jeszcze kilka pasownych wyrazów na sam: samobójstwo, samogon i samuraj. Najbardziej podoba mi się ostatnie. Sam-u-raj u dzięki harakiri. 
Co ja ?, przecież wypatroszyć mnie mają litościwie w ramach NFZ-tu.
Wiem, że trzeba tak zrobić. Ale to, że wiem, wcale niczego mi nie ułatwia.

3. ZDRADA
Zostałam zdradzona. Podwójnie.
Ani gronkowiec złocisty, ani zarodziec malaryczny, ino moje własne, osobiste komórki, postanowiły mnie zabić. Nic obcego, żadnego wrogiego najazdu. Część mnie (z nieznanych mi w dodatku powodów) odpaliła program samozagłady. O, jeszcze jeden interesujący sam się znalazł - jak samozagłada ; ). Czyli to ja sama siebie niszczę. A przynajmniej jakaś część mnie niszczy mnie całą. Czuję się w obowiązku na tę zdradziecką część być wściekła. Ale nie potrafię. Nie czuję wściekłości na moją macicę. Czuję tylko wielką żałość. A ją samą odbieram jako cierpiący, zrozpaczony narząd, któremu to ja nie potrafię pomóc. I jeszcze czuję się winna. Winna, że coś zrobiłam nie tak. Że to przeze mnie, najpierw ta jedna komórka, a potem następne wypowiedziały pakt o nieagresji. 
Czuję się też zdradzona na innym poziomie. Nie wiem jednak, jak to określić. Opisowo byłoby tak: Z tego co wiem, sporo osób, gdy zachoruje na raka, zmienia swój system wartości i zaczyna dbać o zdrowie. Zaczynają staranniej komponować swoją dietę, czytają etykiety na produktach spożywczych, eliminują konserwanty, czytują książki o samorozwoju, spędzają więcej czasu na świeżym powietrzu, innymi słowy radykalnie zmieniają swoje życie. To co ja mam zrobić w tej sytuacji? Zacząć obżerać się fast-foodami i kupować maksymalnie przetworzoną żywność z połową tablicy Mendelejewa? Wykarczować zioła i wszystkie moje uprawy uprawiane na oborniku, czy tylko polać je jakimiś dajmy na to herbicydami i posypać sztucznymi nawozami? Ano tak, jeszcze mogę zacząć chlać, a i przyćpać pewnie nie zawadzi od czasu do czasu chociaż...

4. MEDYCYNY DWIE
Medycyna konwencjonalna chwilowo moim rakiem się nie zajmuje, gdyż skupia się na podnoszeniu mi TSH do poziomu umożliwiającego w miarę bezpieczne pokrojenie mnie. Najsampierw proponowano mi operację już pod koniec lipca, ale sama wyskoczyłam, że może jeszcze sprawdzić te moje hormony, no i dno. Chociaż łudziłam się, że termin 4 sierpnia da się utrzymać. Jednak tsh nadal żałosne (urosło z 0,005 do 0,009), anestezjolog nie poda mi narkozy - a na żywca to ja nie chcę :-) = żart, żart, nikt mi na żywca nie proponował ;-). Impreza przełożona. Na pierwszego września. Padała też data 25 sierpnia, ale pomna wcześniejszych doświadczeń z ustawianiem mojego tsh (co trwało 3 miesiące zanim się raczyło do normy doturlać), panicznie się boję, że się na koniec sierpnia nie wyrobię i znowu trzeba będzie przekładać. Czekanie mnie strasznie dobija. Z jednej strony wcale a wcale się do ekspresowej menopauzy nie spieszę. No i miesiąc czekania też niczego nie zmieni. Chodzę z mutantem już o wiele dłużej, tyle, że wcześniej o tym nie wiedziałam. Więc niby jaka różnica? Niby żadna, miesiąc w te czy w te. Tylko, że ja czekam jeszcze na tomograf, który mają mi zrobić dopiero dzień przed operacją. I dopiero dzień przed operacją się dowiem, czy ta operacja w ogóle będzie. Bo jeśli się rozlazł, to sorki, ale nie będzie, bo trzeba mnie odesłać. I najbardziej świruję właśnie od tego czekania. Bo gdy rypie mnie kręgosłup, to oczywiście znaczy, że cały jest już przeżarty i za chwilę się złamie, nie no właściwie już pęka. Gdy zabulgoce mi w żołądku, to znaczy, że połowa żołądka jest już jednym wielkim guzem, nie no jaka połowa, cały żołądek do resekcji. Kręci mi się w głowie - rak mnie odkorowuje, zdrętwiała mi noga - rak robi sitko z moich kości, kaszlnęłam - no tak, całe płuca zajęte....
I tak sobie czekam, czekam na ten tomograf
A tsh może rośnie, a może wcale nie rośnie - piorun wie, 18 sierpnia będą nowe wyniki.
Konwencjonalna testuje wytrzymałość mojego zszarganego układu nerwowego i każe się wstrzymywać z bólami ... wspomagając mnie w tym prochami przeciwbólowymi.
To zobaczmy, co u niekonwencjonalnej?
Przepis 1. 
Maria Treben, Apteka Pana Boga, Ex Libris, Warszawa 2014, s. 108.
Codziennie przygotowuje się 1,5-2 l herbatki biorąc w tym celu 6-8 kopiastych łyżeczek do herbaty mieszanki ziołowej składającej się z 300 g nagietka i 300 g krwawnika. Herbatkę pije się łykami w ciągu całego dnia. Dodatkowo rozcieńcza się herbatką 3 łyżki stołowe ziół szwedzkich i przyjmuje porcjami przed i po każdym posiłku.
Na następnej stronie jest opis leczenia pewnej niewiasty (a nawet wyleczenia) tą herbatką, ale z dodatkiem pokrzywy i w ilości 2,5 l dziennie. 
W sumie, czemu by i nie spróbować. Po pierwsze mnie to już raczej niewiele może zaszkodzić. Po drugie do każdego z tych ziół mam szacunek. Krwawnik i pokrzywę mam w ogrodzie - w tym roku ich nie suszyłam, ale jeszcze zdążę przygotować porcyjkę na zimę, póki co mogę używać świeżych - są nawet lepsze, tylko proporcje będą na oko. Tylko z nagietkiem mam problem. Nie siałam w tym roku, bo w ubiegłym zebrałam i ususzyłam cały słój płatków - miało mi starczyć do przyszłego roku. Niestety słój utraciłam - spadł mi z półki i się stłukł. Cóż zapytam sąsiadki, a w ostateczności kupię w aptece.
Ciekawe czy efekt mojego leczenia będzie równie spektakularny ? :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz