poniedziałek, 29 lutego 2016

DZIEJE SIĘ: KULTURALNIE REGIONALNIE

Ostatnio ZACHCIANKI MAM
Pora przystąpić do ich realizacji.
Przy mocno okrojonym budżecie oraz ograniczonych środkach lokomocji może nie być łatwo, ale podobno chętnego los prowadzi a niechętnego wlecze.
Dałam się więc poprowadzić ... ścieżkami internetowymi i przejrzałam strony okolicznych miast i miasteczek. I zaskoczenie. Otóż dzieje się i to sporo.
Może na moją prowincję nie zjeżdżają masowo tuzy kultury światowego formatu, ale cóż mi po tuzach. Szczerze mówiąc to na kulturze znam się raczej umiarkowanie a jeszcze bardziej szczerze mówiąc to nawet słabowato się znam. Ale chętnie się dokulturalnię. 
A wydarzenia lokalne mają po pierwsze tę podstawową zaletę, że nie trzeba na nie wydać połowy (jak nie więcej) prowincjonalnej pensji, często są wręcz za darmo. Po wtóre na ogół są mocno oparte -jak ja to mówię- na lokalnych zasobach kulturalnych, regionalnych mocach twórczych oraz dotykają spraw bliskich danej wspólnocie. Bo ja głęboko wierzę, że ludzie tworzą wspólnoty: sąsiedzkie, sołeckie, miasteczkowe  (tak, tak miasteczkowe), ziemskie. I w przeciwieństwie do Bursy to ja akurat kocham Małe Miasteczka!
Poszperałam więc na ich stronach internetowych (jeszcze nie wszystkie przejrzałam), podrukowałam sobie kalendarze imprez, poczytałam zapowiedzi zdarzeń i ... mam już zapełniony kalendarz na cały marzec. Oby tylko czasu i sił starczyło. Jak zobaczycie więc gdzieś zadrutowaną, prawie łysą babę - to będę ja : ) ; ) :).

sobota, 27 lutego 2016

KWESTIA PRZYZWYCZAJENIA

Do onkologicznych nie należy się przyzwyczajać.
Człowiek się przyzwyczai a taki onkologiczny/taka onkologiczna/takie onkologiczne weźmie i sobie kopnie w kalendarz.
Jeszcze  trzeba będzie potem z pół roku na jakąś terapię ganiać.
Tak, do onkologicznych zdecydowanie nie należy się przyzwyczajać.

wtorek, 23 lutego 2016

ROBI SIĘ: KrzywulecKosz & Da.

Świento prowda, że ja po prostu w ogóle nie umiem robić prostych koszy


ale tyż prowda, że rynek koszy prostych jest już całkowicie nasycony i nie ma na nim już miejsca, więc znalazłam sobie niszę i będę produkować koszyki krzywe
 

a gówno prowda, że wspólnikami w firmie mogą być tylko synowie, stąd u mnie w nazwie znalazły się córki - Da. ; )

ps1. Koszyk miał mieć jeszcze pałąk, ale patyki założyłam tak, że miejsce jego obstalowania nijak nie zgrywało się z pięknem krzywizn, więc z niego zrezygnowałam
ps2. Niniejszym oświadczam, że nazwa KrzywulecKosz & Da. stanowi moją własność intelektualną i posiadam do niej pełnię praw autorskich ; )

niedziela, 21 lutego 2016

ZACHCIANKI MAM

I to chyba bardzo dobry objaw jest :).
Od jakiegoś czasu jestem bardzo przygnębiona, smutna, wyssana z energii i czuję jak deprecha zaczyna mnie otulać swoim burym płaszczem : (.
A tu proszę, zaczyna mnie się zachciewać:
1. Kino - wybrać się na jakąś najdurniejszą z durnych komedię albo bardzo mcgayverowską sensację albo sf albo cokolwiek. Tylko nie na kreskówkę. Bo kreskówki to strasznie zdradliwe są i niebezpieczne. Gdy wszyscy się śmieją, to ja ... chlipię. Na "Epoce lodowcowej" wielce żal mi było tego biednego wiewióra, a po "Meridzie Walczącej" to już w ogóle postanowiłam, że nigdy więcej żadnych kreskówek!
I to jeszcze nie wszystko. Bo po kinie chcę koniecznie na piwo i niezdrową pizzę! W sumie to nie wiem, co niezdrowego jest w pizzy?
Nawet była nadzieja w piątek przy okazji wizyty w CO w Najbliższym Mieście Wojewódzkim na film o singlach ze Stuhrem Juniorem - uwielbiam obydwu. I teoretycznie sprzyjająca pogoda barowa okazała się przeszkodą: a) przemoknięta zaczęłam kichać (a leukusie jeszcze w nie najlepszej kondycyi), b) mogłyśmy pójść na seans o takiej godzinie, że zdążałyśmy tylko na ostatni PKS a tu młodzież ucząca wracająca do domów i mało przytulny noclegowo wiadukt kolejowy, gdybyśmy się na ten autobus nie załapały. I nici z seansu. A ostatni raz byłam w kinie z Sąsiadem już kilka lat temu... ech...
2. Opera lub operetka - ostatnio byłam jeszcze dawniej niż w kinie, bo kilka... naście lat temu, w Szczecinie jeszcze, na "Skrzypku na dachu".  Coś mnie się obiło o uszy, że w Dalszym Mieście Wojewódzkim wznowili "Upiora w operze". To byłaby cała wyprawa... Ale może warto pomyśleć... Zwłaszcza, że dostałam w prezencie cudną torebeczkę i może mi już rzęsy odrosną... Tak, w "takim wyjściu" najważniejsza jest odpowiednia torebka i wytuszowane rzęsy ;). A po jeszcze na lampeczkę wina...
3. Ta zachcianka to aż taka trochę ... wstydliwa jest ; ). Bo to chodzi o ..... wesołe miasteczko a dokładniej o ... karuzelę ;). Ale nie o taką z krzesełkami na łańcuchu ani jakimiś samolotami, bo pewnie i cała paczka nolpazy nie ukoiłaby mojego wychemizowanego żołądka. Tu chodzi o taką karuzelę z konikami, co one tylko tak w kółko i trochę do góry i trochę na dół i dalej w kółko... 
Nawet nie wiem czy jeszcze gdzieś istnieją wesołe miasteczka...
A potem na grzańca, bo to może być zimnawo o tej porze roku na tym koniku tak popierdalać...
 4. Jacuzzi - nie mylić z yakuzą, tam nie chcę, chociaż nawet mam jakieś tatuaże (ale malutkie). W sumie nie aż tak trudne do spełnienia, tylko nie wiem, czy w ogóle mnie wolno. Bo zwykłe masaże są zakazane niestety. Dysponuję zabudowanym strojem kąpielowym, więc nie krępowałoby mnie świecenie bliznami. Nie pogardziłabym też zwykłą bezbąbelkową wanną, byle duuużąąą z gorącą wodą i pianą, pianą, pienistą pianą, pieniącym puchem... A w tej pianie wygrzewające się moje biedne neuropatyczne nóżki  i obolałe mięśnie i popalone żyły. A w zdrętwiałej dłoni drinuś z parasoleczką...
No i chociaż ze dwie świeczki na wannie muszą być ;).
5. Fryzjer - ech, ech, ech, ech, ech - no chyba, że na mycie głowy się zapiszę ;). A czekając na swoją kolej ... jakaś kawka z ajerkoniaczkiem?

Hmm, marzenia jak marzenia... Tylko co mnie z tymi trunkami tak naszło, przecież ja właściwie w ogóle nie piję alkoholu...
 

poniedziałek, 15 lutego 2016

ONKO: WIZYTA KONTROLNA

Byłam u onkologa. Kobitka dała mi trochę nadziei. Zastrzegła jednak, że niczego nie może obiecać ani tym bardziej zagwarantować. 
I problem nie w tym, że nadziei tylko troszeczkę ...
I nie w tym, że nie może obiecać ani zagwarantować ...
Problem największy w tym, że JA JUŻ CHOLERNIE BOJĘ SIĘ MIEĆ NADZIEJĘ...
Teraz najważniejszy będzie wynik tomografu. Umówiła mnie na expres, już na piątek...
Jestem wykończona. Fizycznie, bo wizyta w CO to całodniowa wyprawa. Ale przede wszystkim jestem przeorana psychicznie. Póki co postanowiłam się trzymać filozofii niezwyciężonej Kobiety Bohatera Związku Radzieckiego ( gdy wlazła na minę), tj.: Boże, Boże bardzo Ci dziękuję, że urwało mi nóżkę, wszak ... mogło mi upierdolić obie...
 

sobota, 13 lutego 2016

OGRÓD: PRZEGLĄD NASION

dość późno zrobiłam, ale tylko dlatego, że wiedziałam o sporym zapasie niewykorzystanych z ubiegłego roku. Miałam tylko dokupić kilka brakujących. I nawet mi nieźle szło przy nasionkach warzyw (bardzo, bardzo dzielnie się wstrzymywałam przed klikaniem w koszyk), to przy kwiatkach wymiękłam - takie przecudnie śliczne... No i skończyło się jak zawsze, pełnym koszykiem i wydrenowaną kieszenią, chociaż i tak wydałam mniej niż w ubiegłym roku : ).
A zakupy nasion od kilku lat robię tutaj:


Nie znalazłam nigdzie tańszej ani bogatszej oferty. A jeśli się skrzykną ze 2-3 osoby, to i przesyłka wychodzi gratis (od 200 zł).
Jeszcze tylko bliżej wiosny trochę krzakoci dokupię i już będę chaziajka pełną gębą : ).

piątek, 12 lutego 2016

CZYTA SIĘ: "WOKÓŁ RAKA. PACJENT. RODZINA. OPIEKA MEDYCZNA."

Michael Wirsching, WOKÓŁ RAKA. PACJENT. RODZINA. OPIEKA MEDYCZNA, GWP, Gdańsk 1994, s. 232.

 Michael Wirsching przy współpracy Lutza Frölicha, Wernera Georga, Bettiny Haas, Floriana Hoffmanna, Jürgena Riehla, Guntera Schmidta, Petera Schmidta, Helma Sterlina i Barbary Wirsching napisał książkę o terapii systemowej rodzin, w których ktoś zachorował na raka.
Książkę przeczytałam z dużym zainteresowaniem i nie żałuję poświęconego na nią czasu, ale ... ; )
pierwszy rozdział ("Podstawowe założenia ujęcia systemowego chorób nowotworowych") czytało mi się bardzo ciężko. Trudno mi było śledzić tok myślowy autora, bo wielokrotnie musiałam się przebijać przez tak sformułowane zdania: "Indywiduacja relacyjna jawi się nam jako przesłanka i skutek koindywiduacji i koewolucji w obrębie odnośnego ekosystemu" (s. 16). W ten deseń napisany jest cały rozdział. Można go sobie odpuścić lub się przemęczyć, nie należy zaś rezygnować z czytania, bo dalej jest już o sprawach ludzkich po ludzku.
W następnym rozdziale autor na przykładzie konkretnej pacjentki stara się ukazać raka w aspekcie medycznym, psychologicznym i społecznym, w kolejnym zaś przedstawia różne sposoby reakcji na chorobę pacjentów i ich rodzin. 
M. Wirsching bardzo trafnie oddał emocje, jakie wywołuje rak u osoby nim dotkniętej: "Rak jest chorobą śmiertelną, dlatego wywołuje strach przed śmiercią. Choroba nowotworowa stawia pod znakiem zapytania nasze poczucie niezależności (autonomii), skazuje nas na bezradność. Rak sprawia, że ufność w dalszy rozwój jednostki ulega zachwianiu. Rodzi uczucia rezygnacji i braku nadziei. Strach przed śmiercią, bezradność i utrata nadziei wyczerpują wewnętrzną energię psychiczną (siłę "ja"), potrzebną do stawienia czoła problemowi (s. 43). Dokładnie tak. Sama bym tego lepiej nie ujęła.
Następnie autorzy przedstawiają swoją pracę z pacjentami, rodzinami ale także z personelem medycznym. A nie było im łatwo wprowadzać psychoterapię na "nieterapeutyczne" oddziały. Za bardzo słuszne uważam ich podejście: " Chcieliśmy doprowadzić do sytuacji, w której myślenie psychologiczne stawałoby się stałym elementem leczenia. Dla pacjentów i ich rodzin próbowaliśmy stać się łatwo dostępnym, zaufanym partnerem w rozmowie. Chcieliśmy możliwie wcześnie nawiązać trwałe kontakty w sprawach opieki poradnictwa. (...) Chcieliśmy upowszechnić wiedzę o tym, że lekarz powinien zawsze, a nie tylko w sytuacjach skrajnych, uwzględniać psychologiczną, rodzinną i społeczną sytuację chorego. (...) staraliśmy się zakorzenić w świadomości pracowników oddziału całościowy sposób widzenia problemów i postępowania z nimi" (ss. 89- 90).
Opisywane próby łączenia działań terapeutycznych z leczeniem chirurgicznym miały miejsce w niemieckiej klinice  już na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych (s. 42), tymczasem mnie w żadnym momencie leczenia nikt nie zaproponował jakiegokolwiek wsparcia terapeutycznego (ani psychiatry ani psychoterapeuty ani tym bardziej psychoonkologa) i jest to jedyny element, którego mi brakuje w moim CO.
 Zbulwersowało mnie opisane w książce podejście niektórych lekarzy do procesu leczenia. (... ) ordynator i jego pierwszy zastępca poświęcali dużo czasu pracy naukowej. Spośród wszystkich pracowników to oni odnosili się do pacjentów z największym dystansem. Głównym zadaniem, któremu podporządkowali pracę oddziału, było leczenie chemioterapeutyczne określonych form raka oskrzeli; służyć ono miało przedłużeniu czasu przeżycia, w którym nie pojawią się przerzuty. Niezwykle dokładnie badano też działania uboczne różnorodnych kombinacji lekarstw. W następnej kolejności próbowano stwierdzić, na jakich kryteriach medycznych można się oprzeć, aby podjąć decyzję przerwania terapii, uznania jej za nieskuteczną. Głównym celem działania lekarzy było więc doskonalenie leczenia przyszłych pacjentów, a lęki i obciążenia emocjonalne chorych ledwo dostrzegano, podporządkowując je wymogom leczenia. Normalnie gotuje się we mnie! Chociaż autorzy opisali to dość łagodnymi słowami, to moje skojarzenia (może dlatego, że to był niemiecki szpital) są bardzo jednoznaczne!
 Bardzo zainteresował mnie rozdział o psychosomatyce chronicznych bólów przy schorzeniach nowotworowych. Autorzy nie bali się również poruszyć tematu samobójstw wśród osób chorych onkologicznie. 
W tej książce, co nieczęsto się zdarza, nawet posłowie zawiera ważkie treści. Zaimponowała mi odwaga autora, który uważa, że należy brać też pod uwagę możliwość pozostania przy mechanizmach obronnych rodziny, stwierdza on: "Rzadko terapeuci decydują się na poinformowanie pacjentów, że zmiana w aktualnym momencie nie jest korzystnym posunięciem: nawet jeśli wiązałoby się to z dużym obciążeniem, należy unikać wspólnych rozmów o chorobie i strachu przed najgorszym. Należy zaakceptować skłonność do odsuwania lękotwórczych tematów, na przykład odwracając od nich uwagę poprzez intensywną pracę. Przestrzegać zasady: postępuj tak, jak przedtem (wykorzystuj znane sposoby zachowań, unikaj zmian)" (ss.221-222). 
Przyznam, że posłowie to chętnie przytoczyłabym w całości :-).
Kończąc, książka nie jest poradnikiem dla osób chorych onkologicznie, ale nic nie stoi na przeszkodzie, aby ją przeczytały. Dla mnie możliwość spojrzenia na tę tematykę z metapoziomu była na tyle cennym doświadczeniem, że chętnie rozejrzę się za świeższą literaturą przedmiotu.

 
Uwaga: wszystkie podkreślenia i pogrubienia tekstu pochodzą ode mnie.

środa, 10 lutego 2016

WĄTEK ORTODONTYCZNY ; ) [CZ.2]

- B.: Ja to się tobie dziwię, że w TYCH okolicznościach, taką kasę pakujesz w te zęby, zamiast remont dachu zrobić...
- Ja: A bo widzisz, dachu  do trumny nie zabiorę, a zęby to jak najbardziej ...
; )
cdn.

niedziela, 7 lutego 2016

DÓŁ

Płaczę sobie dzisiaj, płaczę, i płaczę, płaczę...
Już nie mam siły na bezustanne bycie pieprzonym hiroł z wiecznym bananem na gębie.
Trochę pomógł krem czekoladowy z płatkami owsianymi i orzechami.
Idę robić koszyk. Może pomoże bardziej...

piątek, 5 lutego 2016

ONKO: MESZEK

O ja cię pikolę! Włosy mi rosną!
Mają jakiś milimetr! Wyrosły mi podstępnie w nocy, bo przyrzekam, że wczoraj wieczorem jeszcze ich nie było!
Są bielusieńkie! Nawet jeśli kompletnie osiwiałam przez stres ostatnich miesięcy, to zupełnie nieważne. Grunt, że już wkrótce będę mogła znów zaplatać warkocze ; ).
I tylko demon strachu wielkiego podstępnie sączy mi do ucha: O ile w ogóle zdążą ci odrosnąć! 
Zaklejam demonowi strachu wielkiego mordę plajstrem i dalej cieszę się z meszku. Tylko muszę przestać ciągle gładzić się po łepetynce, bo puszek sobie całkiem zetrę i znów będę łysa ; ). 

czwartek, 4 lutego 2016

ONKO: BEFUNGIN, CZAGA, CZARNA HUBA BRZOZOWA

Uznałam, że skoro minęły 3 tygodnie od ostatniego wlewu, to mój organizm wydalił wszystkie pozostałości chemikaliów i żadne interakcje mi już nie grożą. Mogę więc rozpocząć leczenie preparatami naturalnymi - jest to moja autonomiczna decyzja, żadnego lekarza o zdanie nie pytałam. W trakcie chemioterapii nie mogłam się niczym wspomagać, musiałam podpisać zobowiązanie, że nie będę stosować żadnych leków bez zgody onkologów. A  dotrzymuję słowa.
Dla pełnej jasności:  ja nie zrezygnowałam z leczenia konwencjonalnego, to leczenie konwencjonalne zrezygnowało ze mnie. 
Mini powtórka:
2015-08-14 - operacja: poszerzone wycięcie macicy z przydatkami, wycięcie węzłów biodrowych, pobranie pakietu węzłów okołoaortalnych, wycięcie sieci
2015-08-27 - zdyskwalifikowano mnie z radioterapii 
2015-09-28 - odmówiono reoperacji i wycięcia węzłów, w których stwierdzono przerzuty (konsultacja w innym ośrodku na prośbę moich "chemików")
2015-09 do 2016-01 po zakwalifikowaniu do chemioterapii paliatywnej otrzymałam 6 wlewów wg schematu KP (karboplatyna + paklitaxel)
od 2015-02 obserwacja i opieka paliatywna (ma to polegać na robieniu tomografu co 3 miesiące a gdy guzy się zwiększą ewentualnym podaniu kolejnej chemii, lub hormonów bądź paliatywnym naświetleniu, no i będę miała zapewnione środki przeciwbólowe w razie potrzeby)
i to tyle, co medycyna konwencjonalna może dla mnie zrobić.
Już gdzieś pisałam, że nienawidzę słowa paliatywna : (
Czemu?
Ano temu:

Medycyna paliatywna (łac. pallium – płaszcz) – dział medycyny, a także specjalność lekarska, która obejmuje leczenie i opiekę nad nieuleczalnie chorymi, którzy znajdują się w okresie terminalnym śmiertelnej choroby. Celem działań medycyny paliatywnej nie jest zatrzymanie procesu chorobowego oraz jego wyleczenie, ale poprawienie jakości życia osób w tej fazie choroby. Uzyskuje się to przez:
  • złagodzenie objawów choroby,
  • likwidacja bólu,
  • wsparcie psychiczne i duchowe chorego i jego najbliższych.
 (Źródło: https://pl.wikipedia.org/wiki/Medycyna_paliatywna, dostęp 2016-02-04)

Sama definicja mnie już dobija, pierdolę takie wsparcie psychiczne : ((((.

Jako że niewiele może mi już zaszkodzić, postanowiłam spróbować wszystkiego, co jest dostępne i ma w moim odczuciu jakikolwiek sens. Pomoże, nie pomoże, ale przynajmniej będę cokolwiek robić. Bo siedzieć spokojnie na dupie i pokornie czekać na rozrost guzów i kolejne przerzuty - nie potrafię. I właśnie dzisiaj strzeliłam sobie pierwszą łychę Befunginu :-).
Po raz pierwszy słyszałam o hubie już w dzieciństwie - leczył się nią mój dziadek. Potem docierały do mnie sygnały jeszcze o innych osobach pomagających sobie tym grzybem przy schorzeniach nowotworowych. Nie znałam jednak ani proporcji ani sposobu przygotowania czy stosowania preparatu z huby, no i też nie jestem wcale pewna, czy każdy grzyb na brzozie to huba :-(. Dowiedziałam się jednak, że w Rosji produkują lek z huby czarnej. To ułatwiło mi podjęcie decyzji, uznałam, że skorzystanie z gotowego preparatu leczniczego będzie o wiele bezpieczniejsze niż samodzielne warzenie go w kociołku (zwłaszcza, że nie miałam bladego pojęcia, jak się do tego zabrać).

W Polsce lek ten nie jest dopuszczony do obrotu i nie można go kupić (teoretycznie). Natomiast całkowicie legalny jest w Rosji i można go tam nabyć w aptekach bez większego problemu (w małych miejscowościach czasami nie mają i trzeba sobie zamówić lub... pójść do innej apteki). W sprzedaży zdarzają się różne opakowania. Posiadany przeze mnie jest skoncentrowany, rozrabia się 3 łyżeczki w 150 ml ciepłej przegotowanej wody i przyjmuje 3 x dziennie po łyżce stołowej 30 minut przed jedzeniem. Wszystko to jest zresztą opisane w ulotce. Buteleczka kosztuje do 15 zł (zależy od aktualnego kursu rubla i marży w danej aptece); na allegro najtańszy widziałam po 35 zł -100 ml roztwór - napis na opakowaniu, chociaż sprzedawca zaleca przygotować jak koncentrat; najdroższy po 50 zł - 100 ml, koncentrat (dostęp: 2016-02-04); swoją drogą niezła przebitka :(. Kupując należy więc zwrócić uwagę, czy jest to roztwór (раствор) gotowy już do stosowania, czy koncentrat (концентрат) wymagający rozrobienia. Oczywiście koncentrat wystarcza na dłużej.
Obszerny opis preparatu znajduje się tutaj:


Na ulotce, która jest w moim posiadaniu, jest mniej informacji, więc nie tłumaczę jej.

Trochę informacji o hubie znalazłam ostatnio również w opracowaniu Zbigniewa Przybylaka Słynne leki ziołowej apteki, Wydawnictwo Gaj, Bydgoszcz 2002. Na s. 5-8 autor przedstawia opinie renomowanych zielarzy (m.in. prof. Jana Muszyńskiego i ks. Czesława Klimuszki) o właściwościach  leczniczych huby.

Aktualizacja 2016-03-26
Po niecałym miesiącu zażywania musiałam zrezygnować - moja trzustka i flaczki wniosły stanowcze veto. Łupał mnie cały lewy bok (coraz bardziej), przelewało mi się i buzowało, wydymało mnie, bolało mnie podbrzusze a żołądek tez nie był zadowolony. Zmniejszenie dawki do 1 - 2 porcji dziennie niewiele pomogło. Obecnie trzustka się już uspokoiła, ale jelita nadal dochodzą do siebie. 
Może wprowadziłam hubę za szybko, kiedy mój układ pokarmowy jeszcze się nie pozbierał po chemicznych drinach lub może ja jej nie toleruję, może to zbieg okoliczności i może i bez Befunginu bym miała problemy z brzucholkiem... nie wiem. Uznałam, że w moim przypadku skutki uboczne są o wiele za duże na potencjalne zyski... 
Podkreślam, że ja nikogo nie namawiam ani do stosowania ani do niestosowania tego (jak i innych próbowanych przeze mnie preparatów), opisuję jedynie moje doświadczenia.    

wtorek, 2 lutego 2016

DTN: POŻĄDAM ZIELONEGO : )

I wcale nie mam na myśli banknotu zza Wielkiej Wody. Zwyczajnie zieleniny mnie się chce. O tej porze roku za zielonkami aż mnie wykręca. Mój cały organizm domaga się chlorofilu, pragnie, pożąda i żąda.  Niby można kupić jakieś sałaty i ogórki nawet, ale aż nie chce się zastanawiać, co w nich może być...
Sytuację ratuje mrożona natka, bo koper wykończyłam już dawno. Z zieleniny "żywej" - szczypiorek. Wykorzystałam resztki dymki ubiegłorocznej - i tak do wiosny "nie doczeka"- to chociaż trochę szczypiorku do jajecznicy jest. Wsadzam też do ziemi górne końcówki od pietruszki i mam dodatkową, świeżą natkę. Ale wszystko to mało, mało... Dosiałam więc do cebulki i pietruchy (jestem posiadaczką piętrowej donicy) - sałatę liściastą - właśnie wschodzi :-)). Ale nadal mało... 
I natchnęło mnie... Popędziłam na strych, wśród rupieci różnistych wygrzebałam kiełkownicę, posiałam i ... pasę się :-)

 Na zdjęciach kiełki dwu- lub trzydniowe (od góry: len, rzodkiewka, rzeżucha). Trochę niemrawe, bo nie miałam miejsca na parapecie i stały z daleka od okna. 
Nasiona rzodkiewki kosztowały 90 gr,
rzeżuchy 60 gr, a len nie wiem ile, bo kupuję go na kilogramy w sklepie ze zdrową żywnością i nie pamiętam ceny. Z wysianych nasionek najmniej ekonomicznie wychodzi rzodkiewka, bo 
 "poszła" cała paczuszka, rzeżuchy wysiałam ok. 1/3 opakowania.
 

Po przeniesieniu ich bliżej światła, po kolejnych trzech dniach wyglądały tak (tym razem len wylądował na końcu):

 Te łyse placki na tackach to wyziarte kiełki :-).
W całym przedsięwzięciu najdrożej wychodzi kiełkownica. Zakup był dla
mojego budżetu sporym wydatkiem. Nie żałuję go, bo służy mi dobrze od wielu lat i uprawa kiełków w niej jest o wiele wygodniejsza niż na talerzach pokrytych ligniną lub watą. Jest też mniej pitolenia

 się niż w uprawie "słoikowej". Biorę garść i hoop na kanapkę lub gdzie indziej :-). Przy wprowadzeniu kiełków do jadłospisu na stałe (nawet jeśli to stałe jest sezonowe ale coroczne), opłaca się w kiełkownicę zainwestować.