poniedziałek, 28 grudnia 2015

SPACER

Neuropatyczne stopy jakoś tak same zaprowadziły mnie na cmentarz. 
Po prawej - dziecięce mogiłki. Takie malutkie. Świeża, kilka kwiatowych wianuszków i maskotki, dużo maskotek. Filigranowa, z białego kamienia, starannie wyczyszczona, pięciolatek zmarły w latach 60. a ktoś ciągle pali lampki. W kształcie kołyski, metalowe ażurowe boki i marmurowa kołderka. Zarośnięta, bezimienna, z rozsypującymi się wyblakłymi plastykowymi kwiatami, ktoś zatknął krzywy krzyżyk ze związanych dwóch gałązek. I inne. I zadbane i zapomniane. I ci co zasnęli, na zawsze kilkuletni, kilkumiesięczni, a niektórzy kilku- lub jednodniowi.
Przemijanie mód cmentarnych. Pomniki z lat 50.-60. : beton (?), kwadratowe tablice przedzielone średnim krzyżem, dużo miejsca na kwiaty. Lata 70.-90. : marmur, lastriko, nadal sporo miejsca na kwiaty. Obecnie pomniki całe z kamienia, a nawet same płaskie płyty rzucone na ziemię widziałam. Dookoła pomników kostka ułożona. Kto by miał czas kwiatki dwa razy w roku sadzić, podlewać dwa razy w tygodniu, ziemię wokół grabić.
I ciasno. Strasznie ciasno. Grób jeden koło drugiego. A i w niejednym grobie piętrowo leżą. Żadnej prywatności, intymności. Jak ktoś mieszkał całe życie w jakimś mrówkowcu, to może mu i nie przeszkadza. Ale jak ktoś z wiejskiej chatki ? Z przodu las a po bokach łąki - to jak się przenieść w taki tłok? I jeszcze takim straszliwym głazulcem mieliby mnie przywalić?
Przy każdym domu powinna stać ścianka z przytulnymi niszami na urny. Albo specjalna półeczka przy kominku. Na takiej półeczce mogłabym wygrzewać swoje proszki :). Wyprowadzasz się, zabierasz "swoje" urny ze sobą. Znika problem porzuconych grobów. Gorzej, jak by się krewni kłócili, u kogo urna ma stać, a najgorzej to już chyba, jakby nikt zupełnie jej nie chciał...
Najbardziej odpowiada mi jeszcze inna koncepcja. Wykonalna i żadnego zagrożenia sanitarnego, mam więc nadzieję, że przyjaciele nie stchórzą ; )

A póki co, jutro wracam do domciu :-))).

czwartek, 24 grudnia 2015

ONKO: CHUSTA

Poproszono mnie o przyjście na Wigilię w chuście.
Zdziwiłam się wielce, bo nic o rodzinnych zmianach wyznaniowych nie było mi wiadomo.
Ale nie, to nie o to szło.
Chodzi o to, żebym szoku i traumy nie wywoływała.
Nie lubię nikomu sprawiać przykrości, więc chętnie się zgodziłam. 
Pod jednym maleńkim warunkiem:
 WSZYSCY ŁYSI W RODZINIE MUSZĄ ZAŁOŻYĆ CHUSTY
 ; )

czwartek, 17 grudnia 2015

ONKO: SZKLANKA PEŁNA CZY PUSTA ?

Miałam wczoraj 5 wlew.
A po 4 dostałam skierowanie na TK. Nie jechałam na rozmowę z onkologiem z żołądkiem w gardle ze strachu, bo opis dostałam po badaniu, więc znałam wynik. Część guzów zmniejszyła się o połowę, kilka mniej, żaden nie został w tym samym rozmiarze ani żaden nie wzrósł - szklanka pełna.
Chociaż jak przeczytałam opis, to byłam zdziwiona negatywnie: JAK TO? DLACZEGO NIE MA CUDU? DLACZEGO NIE ZNIKNĘŁY? DLACZEGO???
Szybko skarciłam się za takie myślenie i przeszłam do chwalenia wszystkich moich organów za dzielne znoszenie chemii i dobrą robotę.
Chemioterapeutka wyjaśniła mi, że przy takim wyniku (wyszło jej 36%) mówimy o częściowej remisji i jest to dobry wynik, którym należy się cieszyć - szklanka pełna.
Dostanę jeszcze dwie chemie (z czego jedna właśnie za mną) i bez względu na kolejny wynik na tym kończymy, bo w chemioterapii paliatywnej (JAK JA NIENAWIDZĘ SŁOWA PALIATYWNEJ) nie czeka się na remisję całkowitą - szklanka pusta.
Nie dostanę więcej chemii ze względu na jej toksyczność i ze względu na to, że musi coś zostać, co będzie można mi podać, gdy guzy znów zaczną rosnąć - szklanka pusta.
W "przerzuconym" raku trzonu macicy niewiele jest możliwości. Można jeszcze wejść z hormonoterapią - ale reaguje na nią tylko 10 % chorych - czyli skuteczność chujowa. Radioterapia odpada na ten moment - zbyt duży obszar musiałby być naświetlony, wejdzie w grę, gdy już nic nie zostanie i nie będę wyrabiać z bólu- szklanka pusta.
Po 6 wlewie przejdę pod opiekę poradni onkologicznej. Opieka polegać będzie na co trzymiesięcznej kontroli, czy jeszcze jestem w remisji częściowej osiągniętej po chemii, czy już nie jestem i nastąpił progres. Nie wiadomo, ile czasu mogę być w tej częściowej remisji. Statystycznie kilka miesięcy, praktycznie od 1 miesiąca do 12 miesięcy, ale rok to już wariant bardzo optymistyczny - szklanka pusta.
I jeszcze były życzenia spokojnych Świąt. SPOKOJNYCH ŚWIĄT, KUŹWA.

ps. Mój mózg tak działa po chemii, a dokładniej nie działa, że zredagowanie tego wpisu i usunięcie literówek zajęło mi ponad 4 godziny :-(. Mam jeszcze kilka zaległych, ale najbliższe 3 dni to będzie plackowanie (czyt. leżenie plackiem w łóżku), ale potem - jak Feniks z popiołu :-)



poniedziałek, 7 grudnia 2015

ONKO: POŁOWICZNA ODWAGA

Odważyłam się w końcu zadać mojej Onkolożce TO pytanie:
Ja: Pani Doktor, czy ja w ogóle mam szansę dożyć 45 urodzin?
O: No, tak.
Nie odważyłam się jednak zapytać: W jakim stanie?

wtorek, 1 grudnia 2015

ROBI SIĘ: KOMINY A SPRAWA KOCIA

Zgodnie z powziętym postanowieniem zabrałam się za kończenie pozaczynanych robótek. Na pierwszy rzut poszedł sweterek z Angora Activa  YarnArt widoczny na zdjęciu z poprzedniego posta. W ubiegłym roku kupiłam motek koloru 845 oraz 5 motków koloru 852.  
Opaska z motka z cechami włóczki

Włóczka jest bardzo wydajna. Z pierwszego koloru zrobiłam czapkę i wąski komin - nosiłam je jeszcze niedawno :-) a z drugiego zaczęłam sweterek. Po zrobieniu przodu, tyłu i prawie całych rękawów (robię zawsze dwa równocześnie) - poszły na to jedynie 3 motki i to niecałe - stwierdziłam, że eee.... nie o to mi chodziło i rzuciłam robótkę.
Po powrocie do niej - 1 motek podarowałam goszczącej u mnie M., która zrobiła sobie szal z nici pojedynczej, ja zrobiłam zaś komin pojedynczą nicią z drugiego napoczętego motka - na prezent dla Mam.
Komin (jeszcze nie zszyty) z pojedynczej nici
 Sobie zrobiłam czapkę i komin z podwójnej nici - jedną z nich stanowiła nitka z resztki motka oraz prutego sweterka a drugą z prutego "ubiegłorocznego" komina z drugiego odcienia - powstał ciekawy melanżyk.
W trakcie "dłubania"






       
i gotowe ...dobra, komin nie zszyty ;-(     

















Skoro prawie "wykończyłam" tę włóczkę, to uznałam, że mam prawo do nowego projekciku i .... machnęłam kolejny komin na prezent dla Mam. Tym razem gruby, mięciutki i cieplutki. Robiłam na 50 oczek, długość 150 cm - a co, należy jej się solidny szyjoocieplacz :-). Znów użyłam włóczki YarnArt, lecz tym razem Everest.

Włóczka bardzo mi się podoba, jest milusia i mięsista, no i bardzo szybko się z niej robi. Komin na zdjęciu wyszedł nieco jaśniejszy, w rzeczywistości jest bardziej "mroczny".
Oczywiście..... nie zszyty
 Wszystko wykonałam ściegiem "oszukanym" angielskim - w sam raz na stany pochemijne, gdy tylko łatwym rzeczom jestem w stanie sprostać.
Aby dopełnić danej sobie obietnicy kończenia zaczętego wróciłam jeszcze do resztek z prutego sweterka i zaczęłam... kolejny sweterek, ale według innej koncepcji. A że z podwójnej nici, to ... muszę dokupić jeszcze dwa moteczki :-).

Kominy wystąpiły już 3, a nawet 4 jeśli ujmować i ten pruty :) a gdzie sprawa kocia? Sprawa kocia rozgrywa się w lepszych okresach między wlewami - robię różne ozdóbki świąteczne na szydełku na kiermasz świąteczny, dochód przeznaczony będzie na kociętnik. Zaplanowałam białe i niebieskie duże gwiazdki (2x6 sztuk - już mam), dzwonki ze złotym i srebrnym wykończeniem (2 x 6 sztuk - częściowo mam), kilka dużych dzwonków - różne wzory, trochę myszek i jak dam radę to jeszcze komplet sopelków i może kilka choineczek. Sprawę uważam za priorytetową, więc na czas akcji zawieszam kończenie niedokończonego. Mam nadzieję, że moje wyróbki znajdą nabywców a chociaż jeden kociamber więcej będzie miał zimą ciepły kąt i pełną miseczkę.

wtorek, 24 listopada 2015

ROBI SIĘ: REMANENT

Robótek ci u mnie ponapoczynanych za trzęsienie.
I tak obiecuję sobie solennie, że na jedną nową przypadać będzie chociaż jedna zakończona.

Pierwsze z brzegu do ukończenia



 Żeby nie było za dużo sprzątania po mnie.

wtorek, 17 listopada 2015

ONKO: WIELKIE OCZY STRACHU

Odkładam telefon.

M: D dzwoniła?
Ja: Mhm.
M: Płakała?
Ja: Mhm.
M: Ja to już się przyzwyczaiłam do twojej choroby.
Ja: ?
 M: Jak nie masz chemii, to się normalnie zachowujesz.
Ja: ??
M: No, jak nie jesteś po chemii, to wszystko normalnie robisz. Normalna jesteś, tylko masz łysą pałę ;-)
KONKLUZJA: Rakowych panienek wcale nie trzeba się bać :-)

piątek, 6 listopada 2015

ONKO: CHEMICZNA KACO-GRYPA

Po kolejnym wlewie.
Leżę i śmierdzę.
Nie wiem czy bardziej dokuczliwy jest kac z mydlino-wodorostami w gębie czy strzały po kościach.
I przepalona żyła napierdala jak przepalona żyła.
Nic to.
Nadal żyję.
A moim felinoterapeutkom nic nie przeszkadza i terapeutyzują mnie od przekroczenia przeze mnie progu chałupki.
Więc też się staram z całych sił, bo wszak wiadomo, czego nie robi się kotu.

sobota, 31 października 2015

DTN: KISZONA KAPUSTA

Kiszenie kapusty wieńczy u mnie sezon przetwórstwa domowego. Kapustę kiszoną kocham i szanuję niezmiernie. Ale tylko taką swojską - moją albo od bardzo zaufanego "dostarczyciela" (konsumpcja sklepowej niezmiennie kończy się u mnie bólem brzucha, wzdęciami a czasem i mdłościami).
Swoją kapuchę robię zawsze "na oko", tylko składniki są stałe:
kapusta biała
marchewki
jabłka
sól
cukier
kminek 

Jedyne co musi być bezwzględnie to kapusta i sól, resztę daję, jak mam. Ponieważ tym razem byłam nastawiona na kiszenie - było na bogato - pełnoskładnikowo.

Miałam z 15 kapust, więc przygotowywałam 3 porcje. Kapuchy poszatkowałam a marchewkę (z 5 na porcję) i jabłka (ze 4 na porcję) starłam na jarzynówce.
Robotę ułatwiła mi maszynka z przystawką do warzyw Zelmera. Jest to mój ulubiony i niezawodny pomocnik, maszynkę wykorzystuję bezlitośnie a ona bez protestu tyra za mnie. Gorąco polecam- i to bez żadnych [niestety ;( ] profitów ze strony firmy Zelmer. 
Rozdrobnione warzywa (kapucha z pola od koleżanki, marchewka z mojego ogródka, jabłka z lasu - wszystko bez chemii) wrzucam do  dużej michy i przyprawiam solą - sporo sypię, cukrem - zdecydowanie mniej (jest on bardziej dla bakterii niż dla mnie) oraz kminkiem - ile się sypnie. Mieszam. Zostawiam na kilka godzin, żeby się przegryzło.

Wszystko już jest, jeszcze tylko wymieszać i może się przegryzać :-)



 Próbuję i czasem jeszcze doprawiam, przekładam do kamiennych garów lub szklanych dużych słojów, ubijam ją przy tym mocno i jeszcze dociskam talerzykiem przyciśniętym wyparzonym kamieniem. Trzymam w ciepełku dopóki nie przestanie "buzować". Czasem "odgazowuję" ją - przebijam dłuuuugim widelcem od grilla - ale nic się nie dzieje złego, jeśli zdarzy mnie się o tym zapomnieć.  Jak się uspokoi, przekładam do szklanych litrowych słoików, mocno uciskam i wynoszę do piwnicy.
Ponieważ uwielbiam taką swojską "kiszonkę", to podżeram już od pierwszego dnia i zajadam się nią na różnych etapach kiszenia :-). Wystarczy dodać łyżeczkę miodu i oleju i gotowa błyskawiczna surówka, a jak jeszcze zaszaleć i wkroić cebulę to już w ogóle surówka full wypas :-).
No to idę po porcyjkę :-).

poniedziałek, 26 października 2015

ONKO: TO SŁOWO

Rozmowa telefoniczna:

Ja: Hej Mam, muszę się z Tobą na wszelki wypadek pożegnać..
Mama: (z wyczuwalnym napięciem w głosie) ... Czemu?
Ja: Bo byłam na grzybach. Ja uważam, że zjadłam kołpaczki w śmietanie, a co to było faktycznie, to się okaże jak Sanepid próbki zbada... :-)
(wręcz słyszę jak po drugiej stronie słuchawki schodzi powietrze :-) i zaczynamy żartować i wspominać zabawne rodzinne historie grzybiarskie)
Mama: (śmieje się) No właśnie, jeszcze umrzesz od jakiś grzybów a nie (zamiera na dłuższą chwilę, w końcu wykrztusza) na twoją (znów przerwa) poważną chorobę...
Ja: Mam, ta choroba nazywa się rak.

Rak. Słowo, które wielu nawet z największym trudem nie przeczołguje się przez gardło. No bo i jak o TAKIEJ chorobie rozmawiać. Trudne dla obydwu stron.
Pamiętam, jak na raka umierał mój dziadek. Prawie 25 lat temu. Umierał "w wielkiej tajemnicy", cała rodzina paranoicznie dbała, aby nigdy nie usłyszał TEGO słowa. Z lekarzami rozmawiało się szeptem. Dziadek udawał zaś, że nie wie na co choruje, ale po brzózkach hubę zbierał i naftę popijał. Temat jednak praktycznie do końca nie istniał. Raz tylko jeden jedyny, gdy któraś z jego córek udręczona 24 godzinną opieką nad bardzo już zależnym chorym wykrzyczała ojcu domagającemu się następnej porcji syropku: "Wiesz, co ty dostajesz?? Wiesz, co ty masz???" Ale nie powiedziała, że dostaje morfinę, nie powiedziała, że ma raka. Te dwa pytania wisiały sobie bardzo długo w powietrzu, wolno się rozpływały razem ze strachem z twarzy pozostałych córek. I nie wiem, strachem bardziej, że w końcu się dowie (jakby nie wiedział), czy bardziej, że te trzy głoski zostaną wykrzyczane - i wielka ich ulga, że granica nie została przekroczona, tabu nie zostało złamane.

Jak więc rozmawiać o raku? Doświadczyłam, że najzdrowiej dla relacji, gdy rozmawia się otwarcie. Pierwsza taka rozmowa bywa cholernie trudna i to dla obydwu stron. Mnie jest już chyba łatwiej, bo tych pierwszych rozmów było już sporo. Szanuję czyjeś opory (często przecież nie wiem, jaką ma "rakową przeszłość"- czy ktoś z bliskich chorował, jak wtedy funkcjonował, itp) i daję czas na ten specyficzny, badawczy "taniec dookoła tematowy". Jednak nie chcę wpełzać w jakąś fikcję i bagienko niedopowiedzeń, szeptanek i zaprzeczanek. Mówię wprost: "Widzę, że jest ci trudno; widzę, że starasz się nie rozmawiać o mojej chorobie, bo masz różne obawy. Fakt jest taki, że mam raka. Nie jest to niczyja wina i nie zranisz mnie, gdy powiesz to słowo. Jest mi z ty trudno i też się wielu rzeczy boję, dlatego mogę czasem coś chlapnąć czy się poryczeć ale rozumiem, że tobie też się może zdarzyć. Ważniejsze dla mnie, żebyśmy byli autentyczni, niż super poprawni, nie udawajmy i spróbujmy nie uciekać".
Oczywiście nie są to zawsze dokładnie te same, wykute na blachę słowa - chodzi o ich sens.

czwartek, 15 października 2015

WĄTEK ORTODONTYCZNY ; )

Kurdę balanseę, te aparaty ortodontyczne nie są tak doskonałe, jak jeszcze do wczoraj myślałam, że są ;(.
Mogę jeść tylko kluski i to przy dużej dozie samozaparcia ; (.
Ale ja nie mogę żywić się kluskami, a na czekający mnie kilkudniowy wyjazd nie wpakuję do plecaka wyciskarki do soków  - nie podźwignę.
Mogę jednak wpakować plastikową  niemowlakową tarkę : ).

czwartek, 8 października 2015

CZYTA SIĘ: BERNIE S. SIEGEL, "MIŁOŚĆ, MEDYCYNA I CUDA"

Bernie S. Siegel, Miłość, medycyna i cuda, Limbus, Bydgoszcz 1994, s. 363.

Mój "zaczytany" egzemplarz książki

 Pierwsze moje spotkanie z książką miało miejsce ponad 10 lat temu. Pomogła mi wtedy, gdy z rakiem (notabene tym samym co ja, lecz mniej zaawansowanym) mierzyła się moja Ciocia - D.  żyje i ma się całkiem dobrze ; ) Bo ta choroba wali młotem w głowę nie tylko chorującego, lecz także członków jego rodziny. Chociaż oczywiście każdy z nich obrywa inaczej i na innym poziomie. Pomaga i teraz, kiedy jestem jak najbardziej bezpośrednio i dogłębnie "zainteresowana".
Co dziwne, zupełnie nie mogę sobie przypomnieć, w jaki sposób książka weszła w moje posiadanie - ani nie nadałam jej numeru, nie odnotowałam daty nabycia, ani nawet jej nie podpisałam. Zupełnie nie pamiętam, żebym ją kupiła lub od kogoś dostała. W mojej wiejskiej chałupce, gdzie mnóstwo woluminów mam upchnięte na strychu w kartonach lub upakowane bez ładu w przepastnym kredensie, ona stała na podręcznym regale. 
Widocznie ta książka przychodzi sama, kiedy jest potrzebna.
I przynosi Nadzieję. Cały ocean Nadziei. Radości. I Miłości.
I żadnych gwarancji - ale to zupełnie nieistotne, bo nie o gwarancje tu chodzi. W moim odczuciu - bo każdy może odczucie mieć inne i inną korzyść z niej odnieść, albo i nie odnieść - wolny wybór ; ) - najbardziej chodzi tu o Prawdę, o odwagę, aby w Prawdzie stanąć. 
Może brzmi to patetycznie, ale nic to. W moim stanie mogę sobie (sama sobie w końcu daję to przyzwolenie)  bezkarnie pozwolić na najbardziej górnolotną górnolotność : ).
Zbliżam się powoli do ostatnich stron, a już chcę ją czytać ponownie od nowa. I wiem, że za drugim razem (czy trzecim, jeśli uwzględnić czytanie sprzed 10 lat) też wyczytam coś istotnego, coś co umknęło mi poprzednio.

" Cztery pytania:
1. Czy chcesz  dożyć stu lat?
2. Co ci się wydarzyło na rok lub dwa przed zachorowaniem?
3. Co oznacza dla ciebie choroba?
4. Dlaczego potrzebna ci była choroba?" (pogrubienie moje)
ss. 163-174.
"(...)Doktorze, nie pozwól by twoje negatywne odczucia - twoje obawy i uprzedzenia, wpłynęły na moje zdrowie. Nie stawaj na drodze do wyzdrowienia i daj mi przekroczyć twoje oczekiwania. Daj mi szansę, żebym stał się wyjątkiem w twojej statystyce (...)" (pogrubienie moje)
s. 198, z otwartego listu do lekarzy
"(...)Chcemy być uwolnieni od odpowiedzialności za nasze własne szczęście. Często uważamy, że łatwiej jest żywić pretensje i cierpieć w roli ofiary niż kochać, przebaczać,  akceptować i szukać wewnętrznego spokoju. Jak napisał W. H. Auden:
Wolimy być raczej zrujnowani niż przemienieni,
Wolimy raczej umrzeć pogrążeni w strachu 
Niż wspiąć się na krzyż danej chwili,
I pozwolić umrzeć naszym iluzjom.
A przecież kiedy postanawiamy kochać, w naszym organizmie wyzwala się się uzdrowicielska energia. Sama energia jest bowiem kochająca, inteligentna i dostępna nam wszystkim."
s. 274, pogrubieniem zastąpiłam użytą w oryginale kursywę 

Wszystkie te słowa napisał chirurg. Sama jestem zdumiona, bo jak powszechnienie wiadomo ;) chirurg to zawsze leczy pacjentów następująco: ciąć, ciąć, ciąć, paracetamol, ciąć, ciąć, paracetamol, ciąć, paracetamol, paracetamol, ciąć, ciąć, ciąć, patrzy na ostatniego pacjenta w kolejce: dać paracetamol- zmęczony już jestem ; )))))). 
Ten niestandardowy chirurg to Bernie Siegel:


Zdjęcie i motto zaczerpnęłam z Jego bloga:


- mam nadzieję, że nie będzie miał za złe tego zapożyczenia.

Moja doskonała nieznajomość angielskiego znacznie utrudnia mi korzystanie z zawartości bloga Doktora, wszakże nie uniemożliwia ; ), w najgorszym przypadku zamęczę i udręczę googlowego tłumacza a przeczytam, a co  ; o.
Na jednej z podstron można kupić książki i płytki - ceny są nieco wyższe niż  polskich wydawnictw, ale nie są zaporowe i nie do przejścia, gdy bardzo zależało mi na jakiejś pozycji, zdarzało mi się płacić więcej - tylko ten nieszczęsny angielski - a raczej mój nieszczęsny poziom pod definitywnie zdechłym Azorkiem ;(. Ubolewam, że w Polsce wydano tylko "Miłość...", bo chętnie kupiłabym i inne autorstwa B. Siegel'a.
Cenne jest to, że Bernie Siegel na blogu zamieszcza formularz kontaktowy (Ask Bernie a Question ), można Go pytać o różne rzeczy  i zauważyłam, że udziela odpowiedzi :-).

Ps. W sieci można znaleźć r-e-c-e-n-z-j-e książki B. Siegel'a, ja piszę ino o osobistych odczuciach... 

poniedziałek, 28 września 2015

ONKO: SWETER

 Rozmowa telefoniczna

A: Hej!
Ja: No hej!
A: Co robisz?
Ja: Siedzę i włosy wyciągam.
A: Po co Ci te włosy?
Ja: Zima idzie, sweter na drutach sobie zrobię.

piątek, 18 września 2015

ONKO: NIECH SIĘ PANI TRZYMA

Trzymam się, trzymam. W tym stanie, to nawet gdybym bardzo chciała, nie dałabym rady się puścić ; ).
Jestem po pierwszym ataku bronią chemiczną.
Żyć, żyję, ale w mózgu została mi chyba nie więcej niż jedna zbłąkana, blada, wystraszona szara komórka. A już z pewnością opuściła mnie cała elokwencja. Czy pouciekane słowa wrócą?
Sprawozdanie:
1. dzień:
- badania
- atrakcja wieczoru: 20 tabletek sterydu
dziękuję Dziewczynom z sali za wspólne odliczanie, doping, że po 10tej to już będzie z górki i zapewnienia, że ta 17sta wcale nie wychodzi mi nosem, chociaż czułam, że ewidentnie wychodzi 
NIE RZYGAM : )
2. dzień
20 tabletek sterydu
dzięki Dziewczyny ...
- TK - 5 kubków wody
- jakieś tabletki, kroplówa osłonowa na żołądek, strzykawa środka przeciwwymiotnego, coś antyalergicznego, pierwsza chemia
- strzykawa środka przeciwwymiotnego, coś tam jeszcze (chyba), druga chemia
NIE RZYGAM : )
WIELKA, WIELKA CHWAŁA TEMU, KTO WYMYŚLIŁ TĘ MIESZANKĘ RÓŻNOŚCI, DZIĘKI KTÓREJ NIE RZYGAM :-)
3. dzień
rano obchód: Jak się pani czuje? 
ja: bardzo dobrze !!!! do domu!!!
;))))
NIE RZYGAM
wypisali :-))))))
atrakcja dnia: zanim wypisali zdążyłam paskiem od torebki zahaczyć o zamontowany na grzbiecie dłoni wenflon - każdy włos mi stanął na baczność, dokładnie poczułam, że je jeszcze z pewnością mam
4. dziś
 - dzięki ci moja głowo, że nie rozpękłaś na miliony kryształków, chociaż wielką miałaś na to ochotę
- dzięki ci moja blond szopo, że jeszcze trzymasz się mojego czerepu, choć nie wiem, jak długo dasz radę
- dzięki Wam, którzy Dzwonicie cały dzień (no dobra Bliscy i Przyjaciele - chociaż dużych słów panicznie się boję) i macie cierpliwość słuchać, że czuję się jak napierdolona szampanem tudzież kotlet schabowy po okładach tłuczkiem a przed panierowaniem
NIE RZYGAM :-)))) NIE RZYGAM :-))) NIE RZYGAM :-))))
Reasumując: I tak nie jest aż tak źle, jak myślałam, że będzie :-)))))
No i NIE RZYGAM, NIE RZYGAM, NIE RZYGAM :-))) - ale w tablety i czopy na tę okoliczność jestem zaopatrzona :-)
 

sobota, 29 sierpnia 2015

ONKO: DUPA

Całą moją przedwczorajszą, dość długą zresztą wizytę u sympatycznej acz konkretnej pani doktor radiolog mogę podsumować jednym zdaniem:
"Pani jest IIIC2 - nie należy się pani radioterapia".
I to by było teraz na tyle, tzn. mam czekać na rekonsylium, przypuszczalnie w grę wchodzi chemio- i/lub hormonoterapia. W internecie można sobie poczytać, co to znaczy w moim przypadku. Na ile miesięcy działa chemia (kilka) i ile procent chorych reaguje na hormonoterapię (niewiele, ok. 10%).
Więc mnie od wyjścia z gabinetu tłucze się tylko jedno po łbie: IIIC2, IIIC2, IIIC2, IIIC2...
i wisielcza myśl: Tym IIIC2 rekomenduje się częste wyjazdy nad morze, w celu przywyknięcia do piachu ;-)
 

środa, 26 sierpnia 2015

ONKO: NIEBIESKI SZPITAL

Jestem już po. Po radykalnej histerektomii. 
Poszło szybko. P. I. zaciągnęła mnie do ginekologa onkologa. Środa - wizyta, czwartek - badania, piątek - odbiór badań i ich analiza, od poniedziałku na oddziale. Żadnego kilku miesięcznego ustawiania TSH. Dwa dni badań, pierwszy termin operacji środa, fisiująca tarczyca, zmiana dawki leku, operacja piątek. I już. Można? Można...
Do szpitala poszłam "z rozpędu" pilnowana/motywowana przez P.I. Sama do dzisiaj pewnie bym się jeszcze błąkała jak dziecko we mgle...
Wszystkie moje najgorsze obawy, co do pobytu w szpitalu, które spędzały mi sen z powiek, były błedne.
1. DOSTĘP DO ŚRODKÓW PRZECIWBÓLOWYCH
Naczytałam się i nasłuchałam w miejscach różnistych, jak to pacjenci onkologiczni pozbawiani są środków przeciwbólowych, jak to wciska się im, że "rak musi boleć" i jak cierpią wyjąc z bólu. Bałam się panicznie. Naprawdę się bałam. Że będzie bolało i że nikt mi nie pomoże w tym bólu... Zupełnie niepotrzebnie się bałam!
W Niebieskim Szpitalu OTRZYMAŁAM TYLE ŚRODKÓW PRZECIWBÓLOWYCH, ILE POTRZEBOWAŁAM. Bez żadnego problemu.
Przed operacją wytłumaczono mi, jak będzie wyglądać zabieg i postępowanie po nim - otrzymałam też dokładne informacje o planowanym postępowaniu przeciwbólowym i możliwościach jego modyfikacji w zależności od moich potrzeb. Zapoznano mnie ze skalą bólu i co oznaczają dane cyfry.
Dzień po operacji generalnie przespałam. Jedyne co pamiętam i to jak przez mgłę, to Siostry podwieszające mi kroplówki ze środkami przeciwbólowymi. Otrzymywałam je ZANIM zaczynało mnie boleć, zawczasu. Gdy zaczęło mnie boleć pomimo podania jednego z zaplanowanych środków (następnego dnia także się potwierdziło, że jakoś słabo reaguję na paracetamol) BEZ PROBLEMU OTRZYMAŁAM MORFINĘ. 
Następnego dnia nadal otrzymywałam kroplówki przeciwbólowe według ustalonego planu, a gdy paracetamol znów słabo zadziałał, przyspieszono mi podanie kolejnej kroplówki. Jednocześnie, gdy skarżyłam się, że coś boli (a przecież cały czas byłam na środkach przeciwbólowych) sprawdzano także inne możliwe powody bólu i eliminowano je (nie chcę pisać o szczegółach, są zbyt intymne) a nie tylko zwiększano dawkę lęku. 
Trzeciego dnia rano otrzymałam ostatnią kroplówkę, i przeszliśmy na tabletki przeciwbólowe, które były dostosowane do moich potrzeb. Często też pytano mnie, czy nie chcę czegoś przeciwbólowego.
 Chcę to bardzo podkreślić, że byłam cały czas bardzo dobrze zabezpieczona przeciwbólowo, ale nie popadano też w drugą skrajność i nie pakowano we mnie tych środków bez potrzeby, przy pojawieniu się "bólu nieuzasadnionego zabiegiem" starannie sprawdzano, co się dzieje.
Piszę o tym tyle, bo wiem, że wiele osób "rakowych" (ja zresztą też) bardzo boi się bólu na każdym etapie leczenia. Mam nadzieję, że standardem jest takie postępowanie, jakiego ja doświadczyłam w Niebieskim Szpitalu :-).
2. POSZANOWANIE GODNOŚCI OSOBISTEJ
Też się naczytałam i nasłuchałam, że różniście (czyli raczej źle) z tym w naszej służbie zdrowia bywa. I znów byłam pełna obaw. I znów niepotrzebnie :-)
W Niebieskim Szpitalu otrzymałam szacunek, zrozumienie i troskę. Hasło "szpital przyjazny pacjentom" było realizowane na każdym kroku. I przejawiało się to właśnie w takich drobnych, codziennych gestach, staraniach. Na "moim" oddziale panowała ciepła, serdeczna atmosfera. Nigdy nie dano mi odczuć, że jakakolwiek moja prośba jest problematyczna, czy uciążliwa. Lekarz Prowadzący zaglądał do mnie na salę, zagadywał na korytarzu, Położne upewniały się wielokrotnie, czy wszystko w porządku. Wszystkie badania i zabiegi (a na oddziale ginekologicznym i po takiej operacji tych najbardziej intymnych nie brakuje) były organizowane i przeprowadzane w taki sposób i w takiej atmosferze, abym nie odczuwała zażenowania. Było i tak, że Lekarz sam zaproponował, żeby przy badaniu towarzyszyła mi osoba bliska, jeśli będę się czuła bezpieczniej. Zupełnie naturalnie potraktowano też moją prośbę o dietę bezmięsną (była to kolejna z moich niepotrzebnych bolączek - ale o tym odrębny wpis).

Nie jestem pewna, czy mój opis jest do końca gramotny i składny. Gdy ja go czytam, mam wrażenie, że jednak słabo udaje mi się oddać tę życzliwość i ciepło. Nie doszłam jeszcze  do siebie po operacji a błyskawiczna menopauza (pomimo Bellergotu) jest uciążliwa, czym tłumaczę słabą elokwencję.
Cieszę się jednak, że jest taki Niebieski Szpital. Bo jutro muszę tam jechać na konsultację radiologiczną. I dzięki temu, że tam jest, tak jak jest - jadę do Niebieskiego Szpitala bez dodatkowego lęku. Bo dość jest tego onkologicznego.

 

sobota, 1 sierpnia 2015

ONKO: MISZ-MASZ

1. ODREALNIENIE
Staję przed lustrem w bieliźnie i przyglądam się sobie. Ręce - takie same jak były przedtem. Obracam nimi powoli. Wyglądają identycznie jak przed miesiącem. Nogi też wyglądają jak moje. I brzuch. Nic a nic po nim nie widać. Że właśnie tam, pod moją dłonią położoną na środku pod pępkiem zalągł się.
Patrzę na to ciało. Wiem, że jest moje. Ale jednocześnie jakby nie moje. Nie to, że obce. Nie odbieram go jako obcego, raczej jako jakieś takie obok mnie. Kiedy pomyślę o ruszaniu palcami - poruszają się, pomyślę o zgięciu kolana - zgina się. Myśl to taki sznureczek od kukiełki, powoduje ruch ciała. Czuję się jakbym stała obok niego i pociągała za te sznureczki. Ale wiem, że to moje ciało. Innego nie mam. Mam tylko takie ciało z rakiem.
Świat też zrobił się dziwnie obok mnie. Pływałam rowerkiem wodnym z Przyjaciółką i rozmawiałyśmy o różnościach. Siedziałam  z przodu i pedałowałam raz bardziej zawzięcie, raz mniej a raz wcale mocząc leniwie stopy w wodzie. Czułam mięśnie, ja byłam napędem, ja oglądałam widoczki, ja chodziłam po małej wyspie, ja rozmawiałam. A jednak ja tylko oglądałam film. Siedziałam gdzieś z tylu tego wodnego wehikułu i patrzyłam, jak ja z przodu wykonuję te czynności, jak ja z przodu zabawnie konwersuję z załogami mijających nas łajb. Niby to się działo, a wcale się nie działo. 
Rzeczywistość przerobiła mi się na film.
Realny jest ból. On tak samoistnie nie oddziela się od ciała. Staram się nie zażerać pigułami przeciwbólowymi jak rodzynkami, więc realność bólu jest dla mnie cholernie realna. Mam się przygotować na większą.

2. TO NIE TAK MIAŁO BYĆ
 Przecież to miał być taki lekki, miły blog z dużą szczyptą autoironii o stopniowym uwalnianiu się od systemu. SAM jak samowystarczalność, samostanowienie, samoobsługa, samodzielność. Może jeszcze trochę jak samarytanizm, samowola, samica i samochwała ;-). Ot taka mieszanka ;-)
A robi się z tego najbardziej samotność. Bo z tym popierdoleństwem to zawsze jesteś SAM. Więc nazwa jak najbardziej nadal adekwatna i aktualna.
Znam jeszcze kilka pasownych wyrazów na sam: samobójstwo, samogon i samuraj. Najbardziej podoba mi się ostatnie. Sam-u-raj u dzięki harakiri. 
Co ja ?, przecież wypatroszyć mnie mają litościwie w ramach NFZ-tu.
Wiem, że trzeba tak zrobić. Ale to, że wiem, wcale niczego mi nie ułatwia.

3. ZDRADA
Zostałam zdradzona. Podwójnie.
Ani gronkowiec złocisty, ani zarodziec malaryczny, ino moje własne, osobiste komórki, postanowiły mnie zabić. Nic obcego, żadnego wrogiego najazdu. Część mnie (z nieznanych mi w dodatku powodów) odpaliła program samozagłady. O, jeszcze jeden interesujący sam się znalazł - jak samozagłada ; ). Czyli to ja sama siebie niszczę. A przynajmniej jakaś część mnie niszczy mnie całą. Czuję się w obowiązku na tę zdradziecką część być wściekła. Ale nie potrafię. Nie czuję wściekłości na moją macicę. Czuję tylko wielką żałość. A ją samą odbieram jako cierpiący, zrozpaczony narząd, któremu to ja nie potrafię pomóc. I jeszcze czuję się winna. Winna, że coś zrobiłam nie tak. Że to przeze mnie, najpierw ta jedna komórka, a potem następne wypowiedziały pakt o nieagresji. 
Czuję się też zdradzona na innym poziomie. Nie wiem jednak, jak to określić. Opisowo byłoby tak: Z tego co wiem, sporo osób, gdy zachoruje na raka, zmienia swój system wartości i zaczyna dbać o zdrowie. Zaczynają staranniej komponować swoją dietę, czytają etykiety na produktach spożywczych, eliminują konserwanty, czytują książki o samorozwoju, spędzają więcej czasu na świeżym powietrzu, innymi słowy radykalnie zmieniają swoje życie. To co ja mam zrobić w tej sytuacji? Zacząć obżerać się fast-foodami i kupować maksymalnie przetworzoną żywność z połową tablicy Mendelejewa? Wykarczować zioła i wszystkie moje uprawy uprawiane na oborniku, czy tylko polać je jakimiś dajmy na to herbicydami i posypać sztucznymi nawozami? Ano tak, jeszcze mogę zacząć chlać, a i przyćpać pewnie nie zawadzi od czasu do czasu chociaż...

4. MEDYCYNY DWIE
Medycyna konwencjonalna chwilowo moim rakiem się nie zajmuje, gdyż skupia się na podnoszeniu mi TSH do poziomu umożliwiającego w miarę bezpieczne pokrojenie mnie. Najsampierw proponowano mi operację już pod koniec lipca, ale sama wyskoczyłam, że może jeszcze sprawdzić te moje hormony, no i dno. Chociaż łudziłam się, że termin 4 sierpnia da się utrzymać. Jednak tsh nadal żałosne (urosło z 0,005 do 0,009), anestezjolog nie poda mi narkozy - a na żywca to ja nie chcę :-) = żart, żart, nikt mi na żywca nie proponował ;-). Impreza przełożona. Na pierwszego września. Padała też data 25 sierpnia, ale pomna wcześniejszych doświadczeń z ustawianiem mojego tsh (co trwało 3 miesiące zanim się raczyło do normy doturlać), panicznie się boję, że się na koniec sierpnia nie wyrobię i znowu trzeba będzie przekładać. Czekanie mnie strasznie dobija. Z jednej strony wcale a wcale się do ekspresowej menopauzy nie spieszę. No i miesiąc czekania też niczego nie zmieni. Chodzę z mutantem już o wiele dłużej, tyle, że wcześniej o tym nie wiedziałam. Więc niby jaka różnica? Niby żadna, miesiąc w te czy w te. Tylko, że ja czekam jeszcze na tomograf, który mają mi zrobić dopiero dzień przed operacją. I dopiero dzień przed operacją się dowiem, czy ta operacja w ogóle będzie. Bo jeśli się rozlazł, to sorki, ale nie będzie, bo trzeba mnie odesłać. I najbardziej świruję właśnie od tego czekania. Bo gdy rypie mnie kręgosłup, to oczywiście znaczy, że cały jest już przeżarty i za chwilę się złamie, nie no właściwie już pęka. Gdy zabulgoce mi w żołądku, to znaczy, że połowa żołądka jest już jednym wielkim guzem, nie no jaka połowa, cały żołądek do resekcji. Kręci mi się w głowie - rak mnie odkorowuje, zdrętwiała mi noga - rak robi sitko z moich kości, kaszlnęłam - no tak, całe płuca zajęte....
I tak sobie czekam, czekam na ten tomograf
A tsh może rośnie, a może wcale nie rośnie - piorun wie, 18 sierpnia będą nowe wyniki.
Konwencjonalna testuje wytrzymałość mojego zszarganego układu nerwowego i każe się wstrzymywać z bólami ... wspomagając mnie w tym prochami przeciwbólowymi.
To zobaczmy, co u niekonwencjonalnej?
Przepis 1. 
Maria Treben, Apteka Pana Boga, Ex Libris, Warszawa 2014, s. 108.
Codziennie przygotowuje się 1,5-2 l herbatki biorąc w tym celu 6-8 kopiastych łyżeczek do herbaty mieszanki ziołowej składającej się z 300 g nagietka i 300 g krwawnika. Herbatkę pije się łykami w ciągu całego dnia. Dodatkowo rozcieńcza się herbatką 3 łyżki stołowe ziół szwedzkich i przyjmuje porcjami przed i po każdym posiłku.
Na następnej stronie jest opis leczenia pewnej niewiasty (a nawet wyleczenia) tą herbatką, ale z dodatkiem pokrzywy i w ilości 2,5 l dziennie. 
W sumie, czemu by i nie spróbować. Po pierwsze mnie to już raczej niewiele może zaszkodzić. Po drugie do każdego z tych ziół mam szacunek. Krwawnik i pokrzywę mam w ogrodzie - w tym roku ich nie suszyłam, ale jeszcze zdążę przygotować porcyjkę na zimę, póki co mogę używać świeżych - są nawet lepsze, tylko proporcje będą na oko. Tylko z nagietkiem mam problem. Nie siałam w tym roku, bo w ubiegłym zebrałam i ususzyłam cały słój płatków - miało mi starczyć do przyszłego roku. Niestety słój utraciłam - spadł mi z półki i się stłukł. Cóż zapytam sąsiadki, a w ostateczności kupię w aptece.
Ciekawe czy efekt mojego leczenia będzie równie spektakularny ? :-)

poniedziałek, 27 lipca 2015

ONKO: WALKA Z RAKIEM

"Musisz walczyć, musisz walczyć..." - to tekst, który ostatnio słyszę równie często jak "będzie dobrze..."
"Musisz walczyć..."
Hmm, jasne...
Hmm, oczywiste...
Tylko co ja niby konkretnie mam takiego robić?
Strzelać w niebo kamieniami z procy?
Czy kupić jakąś maczetę na allegro i w ramach walecznego nastroju sama się wypatroszyć?

sobota, 25 lipca 2015

ONKO: DIAGNOZA

Piątek, 17 lipca 2015 r.
Telefon ze szpitala
Szpital: Pani X, przyszły już pani wyniki z histopatologii
Pani X: I są złe, skoro dzwonicie...
Szpital: .....
Pani X: Czy słusznie się domyślam, że lepiej będzie, jeśli skontaktuję się z lekarzem wcześniej niż później?
Szpital: Tak. 

Wtorek, 21 lipca 2015 r.
W gabinecie
D.R.: Pani Xsiu, pomimo stosowania różnych terapii, rozwinął się rak.  

Dziwne to wszystko jakieś takie. Słońce sobie dalej świeci, drzewa nadal są zielone a młode bocianki zawzięcie trenują pierwsze loty. Najpierw wznoszą się pionowo nad gniazdem i zaraz lądują. Dopiero za jakiś czas odważą się odlecieć na metr, dwa od niego. 

 

niedziela, 12 lipca 2015

KOSIĆ ALBO NIE KOSIĆ - OTO JEST PYTANIE

W początkach mojego wiejskiego żywota starałam się sprostać oczekiwaniom sąsiadów i znajomych mnie odwiedzających odnośnie mojej skromnej posesyjki. Oczekiwaniom wyrażonym, ale także tym, które zaledwie przeczuwałam.
Swoisty punkt honoru stanowi w tym zakresie posiadanie idealnie przystrzyżonego, soczysto zieloniutkiego, równiusieńkiego trawniczka.
Naprawdę się starałam. Sporadycznie, to sporadycznie, ale jednak. Najpierw najzwyczajniej nie miałam czasu. Chałupa w rozpapranym remoncie, kasa z kredytu dawno się skończyła a stan nadal opłakany. Brałam więc każdą możliwą i niemożliwą fuchę, pakowałam wszystko w chałupkę, żeby tylko jakoś pierwszą zimę w niej przetrwać. Trawka więc niepokojona przeze mnie zbytnio nie była i spokojnie falowała sobie na wietrze, bo gdy przyjeżdżałam wieczorem, to siły starczało mi tylko na szybką kąpiel i bach do łóżka.
Aż usłyszałam od pewnego starszego, zapewne w gruncie rzeczy bardzo miłego pana, przechodzącego nieopodal mego płota, dosadny komentarz odnośnie stanu mojej gospodarki. Zacisnęłam zęby, a następnego dnia obleciałam wszystkie moje ary sierpem. Ruszyć się nie mogłam kilka dni, no ale skoszone było, a przemiły pan mógł sobie spacerować koło mojej zagrody z mniejszym poczuciem obrzydzenia.
Kolejnego roku, wiosną, chcąc sprostać potrzebom estetycznym potencjalnych spacerowiczów, zainwestowałam w kosę. Takie coś, co w paru znaczących bitwach się przydało, a jak akurat była przerwa we wrogich najazdach, to się tym zboże ścinało. Do trawy też się nada. Machałam ci ja tą kosą dzielnie co jakiś czas. Jednak moje wysiłki w oczach otoczenia nadal chyba niewystarczające były, bo latem, jeszcze tego samego roku, znajomi sprezentowali mi niepotrzebną im już kosiarkę elektryczną.
Tak zaopatrzona, z całych sił starałam się przez parę lat akcjom koszeniowym jakiejś systematyczności nadać. Ale z każdym wyjazdem z kosiarką miałam coraz więcej wątpliwości.
1. Koszenie zajmuje mnóstwo czasu. Najpierw trzeba kosiarkę wygrzebać spośród innych rupieci, potem przedłużacze porozciągać. A najdłużej trwa przeniesienie z części do koszenia wszystkich żab, ropuch i winniczków oraz pilnowanie, żeby się to całe tałatajstwo nie zaczęło przemieszczać w niewłaściwym kierunku. A z następnego kawałka apjać od nowa. Raz, jeden jedyny, pomimo tych środków ostrożności, żaba wpadła pod kosiarkę - koszmary śnią mi się do dzisiaj.
2. Taki skoszony plac wcale mi się nie podoba. Gdy rośliny rosną jak chcą, cechuje je duża różnorodność. Poza eksperymentalnym warzywniakiem i ogródkiem zielnym oraz  równie eksperymentalnym sadkiem, generalnie nie ingerowałam w zastaną roślinność - ograniczyłam się do postawienia dwóch betonowych wielkich donic przed chałupką. Samoczynnie rośnie mi wiele ziół - pokrzywa, piołun, mniszek, krwawnik, cykoria podróżnik, babki, tasznik, żywokost i inne, różne gatunki traw, kwiaty polne. Lubię na nie patrzeć, podobają mi się. Zauważyłam też, że zdarza im się zmieniać stanowisko lub nawet zniknąć na rok czy dwa a w to miejsce pojawiają się zupełnie nowe. Po każdej akcji koszenia, zwłaszcza takiego podrośniętego buszu (określenie jednego z kolegów, jego ulubione pytanie i od razu odpowiedź: "I co u ciebie, skoszone? A gdzie tam, pewnie busz po szyję") było mi zwyczajnie smutno i chętniej patrzyłam przez okno na sąsiednią łąkę niż własne podwórze.
3. Koszenie powoduje straty. Jeszcze smutniej mi było, gdy kiedyś źle "wycelowałam" i oprócz kępy trawy usiekłam kosą też kalinę. Jest jeszcze malutka a już co roku ma jeden piękny "pomponik". Na szczęście udało się ją uratować, odchorowała to oskalpowanie, ale ocalała. Tyle szczęścia nie miała natomiast jedna z moich forsycji, dzieciaki gości ścięły ją kosiarką elektryczną przy samej ziemi - niestety nie odbiła już.
4. Niekoszenie rozwija kompetencje społeczne. Dane mi było jeszcze raz usłyszeć równie niepochlebny komentarz o moim gospodarowaniu od miłego pana. Tym razem jednak, miast skulić uszy jak poprzednio, podjęłam rękawicę i wdałam się w rozmowę. Wesołym tonem tłumaczyłam mu coś w ten deseń: "Ależ proszę pana, to wszystko jest celowym działaniem. Jak pan chce mieć sałatkę do obiadu, to co pan robi? No jedzie pan do Miejscowości i kupuje jakieś warzywa albo sałatkę w słoiku. A ja wychodzę na dwór, tu skubnę mniszka, tam gwiazdnicę, trochę podagrycznika i mam sałatkę. Gratis. Albo jak pana żołądek boli, to co pan robi? Ano jedzie do Miejscowości, do apteki i buli pan za leki. A ja znowu wychodzę na dwór, krwawnika sobie urwę i nigdzie jeździć nie muszę". Miły pan nie wiedział, czy ja tak poważnie, czy żartuję, ale od tamtej pory przynajmniej odpowiada na moje "dzień dobry" i komentarze sobie darował :-).
5. "Glacowaty" trawnik jest bezużyteczny. Rośnie na nim tylko niska trawa. Może i piękna ona jest. Chociaż ja niczego pięknego nie potrafię w niej dostrzec. Wątpię też, aby w naturze występowały takie bezsensowne monokultury. No i jaki pożytek z takiego boiska, chyba, że ktoś piłkę chce na nim kopać. A jak rośnie sobie to, co chce, to zawsze coś się przyda. Wiele chwastów przydaje się na różne dolegliwości, można z nich robić nawóz (np. słynna gnojówka pokrzywowa) lub opryski. No a przede wszystkim wiele chwastów zwyczajnie można zjeść i do tego są całkowicie za darmo i rosną same. Zauważyłam też, że zostawiając je nawet między grządkami, w pewnym stopniu chronią moje zasiewy. Np. bób ocalał mi przed mszycą, bo ta skoncentrowała się na dzikiej roślince rosnącej obok - jeszcze nie zupełnie rozumiem o co tu chodzi, na razie tylko zaobserwowałam zjawisko, wszak mszyca uwielbia bób.
Reasumując, tak czy siak 

A,  PIERDOLĘ.... NIE KOSZĘ :-))))))))) 

ps. może zacząć produkować koszulki z takim napisem i obrazkiem przekreślonej kosiarki (w kole, jak znak drogowy)  analogicznie do koszulek odnoszących się  do pracy (roboty) :-))

piątek, 26 czerwca 2015

CZEGO SIĘ NAPIĆ, CZEGO SIĘ NAPIĆ....?

Przy radykalnym podejściu do niezależności, odpowiedź nasuwa się jedna i jednoznaczna: napić się należy wody. Tym bardziej, że właściwie można mieć ją całkowicie za darmo. Wystarczy za okno wystawić jakiś szczelny pojemnik i nałapać deszczówki : ).
O'k. Przyjmijmy, że będzie to wersja podstawowa napoju.
Może jednak  udałoby się bez kosztów zapewnić nieco wyższy standard w kubku. Dumałam, dumałam i wydumałam domowe herbaty. Na ich składnik bazowy w pierwszej chwili nasunęły mi się zioła, przede wszystkim mięta i melisa. Jednak za typowymi herbatkami ziołowymi generalnie nie przepadam, bo korzystam z nich przy różnych dolegliwościach, przeważnie gastrycznych, i później kojarzą mi się bardziej jako lekarstwo niż napój.
Postanowiłam poszukać więc jeszcze innych surowców. Każdy z nich będę przechowywać oddzielnie. Dzięki temu będę mogła przyrządzać sobie herbatki jednoskładnikowe lub też mieszanki w zależności od natchnienia w danym momencie. No i jeśli wymyślona mieszanka okaże się porażką, to mając  składniki w oddzielnych słoiczkach, nie będę musiała utylizować całej porcji.  
Póki co ususzyłam już  biały kwiat czarnego bzu.

Kwiatki przed suszeniem



 i
po ususzeniu


Dzisiaj przyniosłam kilka łodyg rabarbaru, obrałam, umyłam, pokroiłam w kostkę i również suszę. Będzie na drugi słoiczek z surowcem.
Ususzę jednak też, pomimo wcześniejszych zastrzeżeń, trochę mięty i melisy. Przyda się i lipa, jeśli uda mi się ją zdobyć.
Myślę też o owocach, może wiśnie, może jabłka?
Hm, ciekawe co jeszcze dałoby się wykorzystać na składnik takiej domowej herbatki???
Generalnie w kwestii "herbacianej" jestem dobrej myśli i sądzę, że uda mi się nie kupować tego produktu po wyczerpaniu zapasów, które jeszcze mam.
Sprawę "kawową" natomiast widzę dość czarno... chociaż do tej pory wypróbowałam tylko jeden jej erzac: zmielony wysuszony korzeń mniszka. Szczerze pisząc, to, no cóż, z dużym trudem przełknęłam kilka łyków...